Fabuła zasadniczo jest taka sama jak w książce, co czyni ten film jedną z najwierniejszych adaptacji twórczości Kinga. Jedyna różnica to kolejność, w jakiej poznajemy wydarzenia. W książce o kilku dowiadujemy się w retrospekcjach, tutaj zostają wciśnięte między sceny z dzieciństwa, a pogrzeb Starka.
Żeby było śmieszniej ta wierność odbija się też na jakości. Filmowa Mroczna połowa jest takim samym średniakiem, co pierwowzór. Do zalet należy zdecydowanie czas trwania: 2 godziny i po krzyku. Kolejną są charakteryzacja i efekty specjalne. W trakcie opowieści postać Starka jest paskudnie oszpecona. O ile sam początek szpetności nie jest tak ekstremalny jak na kartach powieści, o tyle w finale nie było do czego się przyczepić. W przypadku efektów specjalnych mam na myśli jedną scenę, również zawartą w finale, której krwistość i drobiazgowość można by z powodzeniem wykorzystać w Hellraiserze. Zresztą nie ma się co dziwić, za film jest odpowiedzialny George A. Romero, facet, który jednym tytułem rozpoczął cały gatunek. Naturalnie chodzi o Noc żywych trupów.
Jeśli miałbym przyczepić się do czegoś, byłby to brak napięcia. Pomimo przewidywalności wydarzeń King stara się w książce oddać stres, jakiemu poddaje postacie, przez co nawet banalna historia zaczyna w jakimś stopniu angażować. Tutaj tego nie ma. Kaliber powagi ten sam, ale przez wzgląd na ilość czasu nie udało się oddać rosnącego stresu bohaterów. Nie pomaga też fakt, że np. Alan Pangborn (grany przez Michaela Rookera znanego obecnie z roli Yondu w Guardians of the Galaxy), który w książce w pewnym sensie reprezentował czytelnika i próbował dociec z niemałą zawziętością i jeszcze większą wyrozumiałością, o co w tym wszystkim chodzi, tutaj poddaje się frustracji, przez co jedno dość istotne śledztwo spada na barki głównego bohatera. Cierpi na tym ich relacja, a finałowe podejście do Starka ma nieco inny wydźwięk.
Filmowa Mroczna połowa to dla mnie kwintesencja filmu, na który można było trafić późną nocą w piątek lub w sobotę w telewizji w latach ‘90 i obejrzeć tyle, ile się dało, zanim zasnęło się w fotelu. Ot, przeciętny horror z przyzwoitą ilością krwi, takimże aktorstwem, który można zarówno obejrzeć w całości, jak i wyłączyć bez wyrzutów sumienia nawet w połowie (niekoniecznie mrocznej). Moja ocena: 3+.
niedziela, 31 maja 2020
niedziela, 24 maja 2020
Titans – Season 2
Przy pierwszym sezonie bawiłem się lepiej, niż oczekiwałem. Do drugiego podchodziłem już z jakimś entuzjazmem, ale nadal ostrożnie. I okazało się, że słusznie. W tym sezonie jest sporo dobrych rzeczy, lecz trochę też spaprano.
Pierwszy odcinek na szybko sprząta cliffhanger z poprzedniego sezonu i przeskakuje o trzy miesiące. Efektem czego jest soft reboot serii. Tak jakby ktoś zorientował się, że apokalipsa to jednak trochę za dużo dla nie do końca uformowanej drużyny. W związku z tym fabuła drugiego sezonu jest dużo bardziej przyziemna, osobista i wyjaśnia wszystko, co stało za upadkiem poprzedniego składu Titans. Dick Grayson jest zmotywowany, by odtworzyć ekipę z nowymi ludźmi, ale na drodze do tego staje Deathstroke, Cadmus i kilka innych przeciwności losu.
Pierwsze osiem odcinków łyknąłem raz dwa. Atmosfera jest tu ciut lżejsza niż poprzednio, klimat jakby bardziej komiksowy, bo postacie starają się wyglądać i zachowywać jak superbohaterowie z kart zeszytów. Pod wieloma względami zawiązywanie się nowej wersji Tytanów będzie przypominało Young Justice, co policzę na plus. Jason Todd to nadal dupek, ale nawet on zalicza kilka scen, w których robi się go żal. Dick Grayson wreszcie wie, co robić ze swoim życiem. Starfire nie wygląda już jak prostytutka i też jest w pełni świadoma swoich możliwości. Superboy ma historię podobną do wspomnianego YJ, tylko że ta wersja zachowuje się jak dziecko, a nie wiecznie wkurzony nastolatek (żeby nie było, obie wersje miały swoje uzasadnienie i obie przypadły mi do gustu). Raven jest lepiej wyważona i gdy ma powód do strachu, to faktycznie boi się, a nie ciągle się trzęsie na zapas. Beast Boy też dostał coś do roboty, żeby nie skończyło się tylko na ślinieniu się do Rachel. Ponadto na deser mamy weteranów z poprzedniego składu: Hawka, Dove, Wonder Girl plus jeszcze kilka niespodzianek.
Pora trochę ponarzekać. Jak już zauważyliście akapit wcześniej – pierwsze osiem odcinków było w porządku. Od dziewiątego i do końca sezon zaczął się wlec. Niestety jest to patowa sytuacja. Z jednej strony chciano pokazać fabularną podróż od punktu A do B i to się chwali. Z drugiej jej przebieg i zakończenie są tak oczywiste, że ogląda się to raczej pro forma.
Nie jestem fanem podstarzałego Bruce’a Wayne’a, bo to wygląda, jakby był już w drodze do Batman Beyond, ale z drugiej strony to nie komiks, w którym Bruce był w tym samym wieku, a w międzyczasie miał ze 3 Robinów, którzy zdążyli dorosnąć. Gdyby jednak uwzględnić jakąś dozę realizmu, to faktycznie przy drugim Robinie mógłby już mieć tyle lat. Wayne’a gra tutaj znany z Gry o tron (Jorah Mormont) Iain Glen. Od strony aktorskiej pasuje, natomiast jeśli idzie o wygląd, to jakoś ciężko mi wyobrazić go sobie w kostiumie Batmana. Co prawda w 11. odcinku jest scena, w której faktycznie poza, sposób poruszania się i walki dodaje mu wiarygodności jako Batmanowi, ale jest to krótkotrwały efekt. Minimalnie podobny los spotkał Deathstroke’a. Tutaj gra go Esai Morales. Starszy, bardziej wykalkulowany i zdystansowany Deathstroke robi wrażenie, ale w kostiumie wydaje się być jakiś taki mały (co jest o tyle dziwne, bo do niskich nie należy). Może to kwestia tego, że podobnego wzrostu Manu Bennett (Deathstroke z Arrowverse i mój faworyt w tej roli) jest bardziej przypakowany i zajmował więcej miejsca w kadrze. Niemniej jednak pan Morales spędza w kostiumie sporo czasu, bierze udział w wielu scenach akcji i bijatykach, a przy okazji jest bardzo ludzką wersją tej postaci (kto wie, czy też nie najwierniejszą adaptacją w wersji live). Po prostu nie budzi we mnie takiego niepokoju, jak Bennett w drugim sezonie Arrow.
Oprócz tempa odcinków 9-13 jest jeszcze jedna rzecz, która nie przypadła mi do gustu. Wchodzę na terytorium spoilerów, więc jak ktoś chce się sam przekonać, zapraszam akapit niżej. W finale sezonu zostaje odstrzelona jedna postać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta śmierć jest tak bez sensu, w tak durnych okolicznościach, nie mająca nic wspólnego z rozwojem innych bohaterów, którzy mogliby się tu przydać, że ręce opadają. Wydaje się, że wciśnięto ją tylko po to, by mieć jeden wątek więcej w kolejnym sezonie, ale jeśli tego nie rozegrają dobrze, ta decyzja może odbić się czkawką.
W trakcie pierwszej połowy sezonu byłem święcie przekonany, że dam mu 5, taką miałem frajdę. Jednak spowolnienie w drugiej, durny wątek na koniec oraz pewne drobiazgi związane z dwoma postaciami sprawiły, że podobnie jak poprzednikowi muszę dać 4. Z tymże chciałbym podkreślić, że jest to na tyle dobrze napisany sezon, iż warto dać mu szansę nawet bez znajomości pierwszego.
Pierwszy odcinek na szybko sprząta cliffhanger z poprzedniego sezonu i przeskakuje o trzy miesiące. Efektem czego jest soft reboot serii. Tak jakby ktoś zorientował się, że apokalipsa to jednak trochę za dużo dla nie do końca uformowanej drużyny. W związku z tym fabuła drugiego sezonu jest dużo bardziej przyziemna, osobista i wyjaśnia wszystko, co stało za upadkiem poprzedniego składu Titans. Dick Grayson jest zmotywowany, by odtworzyć ekipę z nowymi ludźmi, ale na drodze do tego staje Deathstroke, Cadmus i kilka innych przeciwności losu.
Pierwsze osiem odcinków łyknąłem raz dwa. Atmosfera jest tu ciut lżejsza niż poprzednio, klimat jakby bardziej komiksowy, bo postacie starają się wyglądać i zachowywać jak superbohaterowie z kart zeszytów. Pod wieloma względami zawiązywanie się nowej wersji Tytanów będzie przypominało Young Justice, co policzę na plus. Jason Todd to nadal dupek, ale nawet on zalicza kilka scen, w których robi się go żal. Dick Grayson wreszcie wie, co robić ze swoim życiem. Starfire nie wygląda już jak prostytutka i też jest w pełni świadoma swoich możliwości. Superboy ma historię podobną do wspomnianego YJ, tylko że ta wersja zachowuje się jak dziecko, a nie wiecznie wkurzony nastolatek (żeby nie było, obie wersje miały swoje uzasadnienie i obie przypadły mi do gustu). Raven jest lepiej wyważona i gdy ma powód do strachu, to faktycznie boi się, a nie ciągle się trzęsie na zapas. Beast Boy też dostał coś do roboty, żeby nie skończyło się tylko na ślinieniu się do Rachel. Ponadto na deser mamy weteranów z poprzedniego składu: Hawka, Dove, Wonder Girl plus jeszcze kilka niespodzianek.
Pora trochę ponarzekać. Jak już zauważyliście akapit wcześniej – pierwsze osiem odcinków było w porządku. Od dziewiątego i do końca sezon zaczął się wlec. Niestety jest to patowa sytuacja. Z jednej strony chciano pokazać fabularną podróż od punktu A do B i to się chwali. Z drugiej jej przebieg i zakończenie są tak oczywiste, że ogląda się to raczej pro forma.
Nie jestem fanem podstarzałego Bruce’a Wayne’a, bo to wygląda, jakby był już w drodze do Batman Beyond, ale z drugiej strony to nie komiks, w którym Bruce był w tym samym wieku, a w międzyczasie miał ze 3 Robinów, którzy zdążyli dorosnąć. Gdyby jednak uwzględnić jakąś dozę realizmu, to faktycznie przy drugim Robinie mógłby już mieć tyle lat. Wayne’a gra tutaj znany z Gry o tron (Jorah Mormont) Iain Glen. Od strony aktorskiej pasuje, natomiast jeśli idzie o wygląd, to jakoś ciężko mi wyobrazić go sobie w kostiumie Batmana. Co prawda w 11. odcinku jest scena, w której faktycznie poza, sposób poruszania się i walki dodaje mu wiarygodności jako Batmanowi, ale jest to krótkotrwały efekt. Minimalnie podobny los spotkał Deathstroke’a. Tutaj gra go Esai Morales. Starszy, bardziej wykalkulowany i zdystansowany Deathstroke robi wrażenie, ale w kostiumie wydaje się być jakiś taki mały (co jest o tyle dziwne, bo do niskich nie należy). Może to kwestia tego, że podobnego wzrostu Manu Bennett (Deathstroke z Arrowverse i mój faworyt w tej roli) jest bardziej przypakowany i zajmował więcej miejsca w kadrze. Niemniej jednak pan Morales spędza w kostiumie sporo czasu, bierze udział w wielu scenach akcji i bijatykach, a przy okazji jest bardzo ludzką wersją tej postaci (kto wie, czy też nie najwierniejszą adaptacją w wersji live). Po prostu nie budzi we mnie takiego niepokoju, jak Bennett w drugim sezonie Arrow.
Oprócz tempa odcinków 9-13 jest jeszcze jedna rzecz, która nie przypadła mi do gustu. Wchodzę na terytorium spoilerów, więc jak ktoś chce się sam przekonać, zapraszam akapit niżej. W finale sezonu zostaje odstrzelona jedna postać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta śmierć jest tak bez sensu, w tak durnych okolicznościach, nie mająca nic wspólnego z rozwojem innych bohaterów, którzy mogliby się tu przydać, że ręce opadają. Wydaje się, że wciśnięto ją tylko po to, by mieć jeden wątek więcej w kolejnym sezonie, ale jeśli tego nie rozegrają dobrze, ta decyzja może odbić się czkawką.
W trakcie pierwszej połowy sezonu byłem święcie przekonany, że dam mu 5, taką miałem frajdę. Jednak spowolnienie w drugiej, durny wątek na koniec oraz pewne drobiazgi związane z dwoma postaciami sprawiły, że podobnie jak poprzednikowi muszę dać 4. Z tymże chciałbym podkreślić, że jest to na tyle dobrze napisany sezon, iż warto dać mu szansę nawet bez znajomości pierwszego.
niedziela, 17 maja 2020
Birds of Prey and the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn
Harley zerwała z Jokerem. Gdy tylko Gotham dowiedziało się o tym, każdy, z kim dziewczyna miała kiedykolwiek na pieńku, próbuje się teraz na niej odegrać. Do tego dochodzi wątek Black Mask, któremu podpierdzielono diament oraz całej ekipy babek, którym w życiu nie wyszło i z jakiegoś powodu dryfują w kierunku Quinn.
Jeśli ktoś mnie zna lub choć co jakiś czas zerka na tego bloga, wie, że lubię głupie filmy. Byłem w stanie czerpać radochę nawet z czegoś tak durnego jak Suicide Squad w wersji DCEU. Z Birds of Prey nie potrafię.
Zacznijmy od wielkiej ściemy, jakim jest sam tytuł. Birds of Prey jako ekipa o tej nazwie są w tym filmie przez dosłownie 5 sekund w finale. Nie żartuję, sprawdzałem na zegarku. Tytuł był taką wtopą, że zmieniono go już po wpuszczeniu filmu do kin. Nie żeby zmiana cokolwiek pomogła.
Największym idiotyzmem jest nie tytuł, nie przeciętna fabuła, tylko postacie (na tle tutejszych zmian czarnoskóry Deadshot to pikuś). Z naprawdę złożonych i ciekawych postaci z kart komiksu zrobiono kompletne kretynki, a jeśli film miał mieć jakikolwiek feministyczny przekaz, to tu sprowadza się on do: wszyscy faceci to debile i trzeba im nastukać. Efekt końcowy jest taki, jak w Transformerach Michaela Baya – ktoś dostał kasę i zrobił film o franczyzie, o której nie ma zielonego pojęcia. Grunt żeby jego filozofia znalazła się na ekranie (w przypadku pana B. jest to folder rekrutacyjny armii i dużo wybuchów z byle powodu). Co do konkretów: Harley Quinn wydaje się być mniej rozgarnięta, niż w Suicide Squad, a z kobiety z wyższym wykształceniem zrobiono typiarę, której wszystko wychodzi przez przypadek. Do tego notorycznie niszczy czwartą ścianę, jakby ktoś chciał zrobić z niej Deadpoola z cyckami. Niespodzianka, taka postać już istnieje u Marvela. Nazywa się Gwenpool. Jeśli chcecie lepszej HQ, obejrzyjcie odcinki Batman: The Animated Series, w których Harleen działa bez Jokera. Jeśli chcecie Deadpoola w wersji żeńskiej, to jak już wspomniałem: Gwenpool.
Renee Montoya – osoba, która była detektywem, współpracowała z Batmanem, brała się za łby nawet z Two-Facem i musiała sobie radzić z ostracyzmem z powodu swojej orientacji seksualnej. Tutaj jest to podstarzała babka, której awans sprzed nosa ukradł facet i dlatego mamy jej współczuć. Tu bez dwóch zdań – olać tę interpretację. Jak chcecie zapoznać się z czymś wartym uwagi z udziałem Renee, polecam lekturę serii Gotham Central.
The Huntress – jedyne, co się zgadza, to pochodzenie postaci. Brak porywczości, brak przemocy, przez którą nawet Batman trzymał dystans. Aktorsko – najgorsza rola w całym filmie. I pomyśleć, że dowolna animowana wersja, ba, nawet ta z Arrowverse wypada lepiej. Sytuacji nie poprawia fakt, że ta wersja postaci bierze udział w jednym z najgorszych i najnudniejszych pościgów motocyklowych, jakie oglądałem, wliczając w to szroty z kina klasy Z.
Dinah Lance, czyli Black Canary. W oryginale: ekspertka od sztuk walki i pochodząca z rodziny osób walczących z przestępczością. Tutaj zrzeka się tego dziedzictwa, bo uśmiercono jej matkę i w ogóle nie korzysta ze swoich mocy, z wyjątkiem końcowej sekwencji. Trzyma się na dystans od wszystkich i wszystkiego. Fabuła musi ją wręcz pchać, bo inaczej zapomnielibyśmy o tej pani po jej pierwszej scenie. No i gdzie ta temperamentna babka, która potrafiła nastukać Oilverowi Queenowi? Tej wersji nie wyobrażam sobie również w roli opiekunki młodzików (Young Justice).
Cassandra Cain – jedyne, co się zgadza, to azjatyckie korzenie. Jednak tutejsza złodziejka nijak nie wygląda na córkę zawodowych zabójców: Davida Caina i Lady Shivy. Jest wyłącznie trybikiem fabularnym nakręcającym resztę rozklekotanej i nieprzemyślanej maszyny. Żaden z niej materiał na Batgirl, gdzie w komiksach była pierwszą Batgirl z własną, solową serią.
Facetom dostało się podwójnie. Nie dość, że każda postać męska to matoł, to dwóch głównych antagonistów: Black Mask oraz Zsasz trzyma palmę pierwszeństwa. Tego pierwszego bało się całe podziemie i to nie z powodu furiackich wyskoków pokazanych w filmie. Polecam w tej kwestii choćby Batman: Under the Red Hood. Natomiast Zsasz był takim psycholem, nie lokajem na posyłki, że Batman do każdego starcia podchodził bardzo, ale to bardzo ostrożnie. Najlepszym przykładem niech będzie scenka do rozegrania w Batman: Arkham Asylum. Psiakrew, nawet wersja z serialu Gotham miała więcej sensu niż ten gamoń, który w filmie dał się obrabować smarkuli.
Czy w filmie jest cokolwiek wartego uwagi? Drobiazgi. Do tego każdy pozbawiony dialogów. Scena akcji na komisariacie jest przednia. Tam faktycznie HQ pokazuje pazur i nic nie wydaje się przypadkowe. Niezła jest też scena na końcu filmu, gdy wszystkie panie stają do walki, na początek trochę niewprawnie, ale potem zauważalnie zaczynają współpracować. Uwzględniono kilka fajnych wizualnie miejsc, pasujących do klimatu Gotham: Amusement Mile oraz Founders’ Piers. I to tyle. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że zapowiadany filmowy Flashpoint Paradox zresetuje wszystko tak, by nie musieć uwzględniać bzdur, jakie się namnożyły. Moja ocena: 2.
Jeśli ktoś mnie zna lub choć co jakiś czas zerka na tego bloga, wie, że lubię głupie filmy. Byłem w stanie czerpać radochę nawet z czegoś tak durnego jak Suicide Squad w wersji DCEU. Z Birds of Prey nie potrafię.
Zacznijmy od wielkiej ściemy, jakim jest sam tytuł. Birds of Prey jako ekipa o tej nazwie są w tym filmie przez dosłownie 5 sekund w finale. Nie żartuję, sprawdzałem na zegarku. Tytuł był taką wtopą, że zmieniono go już po wpuszczeniu filmu do kin. Nie żeby zmiana cokolwiek pomogła.
Największym idiotyzmem jest nie tytuł, nie przeciętna fabuła, tylko postacie (na tle tutejszych zmian czarnoskóry Deadshot to pikuś). Z naprawdę złożonych i ciekawych postaci z kart komiksu zrobiono kompletne kretynki, a jeśli film miał mieć jakikolwiek feministyczny przekaz, to tu sprowadza się on do: wszyscy faceci to debile i trzeba im nastukać. Efekt końcowy jest taki, jak w Transformerach Michaela Baya – ktoś dostał kasę i zrobił film o franczyzie, o której nie ma zielonego pojęcia. Grunt żeby jego filozofia znalazła się na ekranie (w przypadku pana B. jest to folder rekrutacyjny armii i dużo wybuchów z byle powodu). Co do konkretów: Harley Quinn wydaje się być mniej rozgarnięta, niż w Suicide Squad, a z kobiety z wyższym wykształceniem zrobiono typiarę, której wszystko wychodzi przez przypadek. Do tego notorycznie niszczy czwartą ścianę, jakby ktoś chciał zrobić z niej Deadpoola z cyckami. Niespodzianka, taka postać już istnieje u Marvela. Nazywa się Gwenpool. Jeśli chcecie lepszej HQ, obejrzyjcie odcinki Batman: The Animated Series, w których Harleen działa bez Jokera. Jeśli chcecie Deadpoola w wersji żeńskiej, to jak już wspomniałem: Gwenpool.
Renee Montoya – osoba, która była detektywem, współpracowała z Batmanem, brała się za łby nawet z Two-Facem i musiała sobie radzić z ostracyzmem z powodu swojej orientacji seksualnej. Tutaj jest to podstarzała babka, której awans sprzed nosa ukradł facet i dlatego mamy jej współczuć. Tu bez dwóch zdań – olać tę interpretację. Jak chcecie zapoznać się z czymś wartym uwagi z udziałem Renee, polecam lekturę serii Gotham Central.
The Huntress – jedyne, co się zgadza, to pochodzenie postaci. Brak porywczości, brak przemocy, przez którą nawet Batman trzymał dystans. Aktorsko – najgorsza rola w całym filmie. I pomyśleć, że dowolna animowana wersja, ba, nawet ta z Arrowverse wypada lepiej. Sytuacji nie poprawia fakt, że ta wersja postaci bierze udział w jednym z najgorszych i najnudniejszych pościgów motocyklowych, jakie oglądałem, wliczając w to szroty z kina klasy Z.
Dinah Lance, czyli Black Canary. W oryginale: ekspertka od sztuk walki i pochodząca z rodziny osób walczących z przestępczością. Tutaj zrzeka się tego dziedzictwa, bo uśmiercono jej matkę i w ogóle nie korzysta ze swoich mocy, z wyjątkiem końcowej sekwencji. Trzyma się na dystans od wszystkich i wszystkiego. Fabuła musi ją wręcz pchać, bo inaczej zapomnielibyśmy o tej pani po jej pierwszej scenie. No i gdzie ta temperamentna babka, która potrafiła nastukać Oilverowi Queenowi? Tej wersji nie wyobrażam sobie również w roli opiekunki młodzików (Young Justice).
Cassandra Cain – jedyne, co się zgadza, to azjatyckie korzenie. Jednak tutejsza złodziejka nijak nie wygląda na córkę zawodowych zabójców: Davida Caina i Lady Shivy. Jest wyłącznie trybikiem fabularnym nakręcającym resztę rozklekotanej i nieprzemyślanej maszyny. Żaden z niej materiał na Batgirl, gdzie w komiksach była pierwszą Batgirl z własną, solową serią.
Facetom dostało się podwójnie. Nie dość, że każda postać męska to matoł, to dwóch głównych antagonistów: Black Mask oraz Zsasz trzyma palmę pierwszeństwa. Tego pierwszego bało się całe podziemie i to nie z powodu furiackich wyskoków pokazanych w filmie. Polecam w tej kwestii choćby Batman: Under the Red Hood. Natomiast Zsasz był takim psycholem, nie lokajem na posyłki, że Batman do każdego starcia podchodził bardzo, ale to bardzo ostrożnie. Najlepszym przykładem niech będzie scenka do rozegrania w Batman: Arkham Asylum. Psiakrew, nawet wersja z serialu Gotham miała więcej sensu niż ten gamoń, który w filmie dał się obrabować smarkuli.
Czy w filmie jest cokolwiek wartego uwagi? Drobiazgi. Do tego każdy pozbawiony dialogów. Scena akcji na komisariacie jest przednia. Tam faktycznie HQ pokazuje pazur i nic nie wydaje się przypadkowe. Niezła jest też scena na końcu filmu, gdy wszystkie panie stają do walki, na początek trochę niewprawnie, ale potem zauważalnie zaczynają współpracować. Uwzględniono kilka fajnych wizualnie miejsc, pasujących do klimatu Gotham: Amusement Mile oraz Founders’ Piers. I to tyle. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że zapowiadany filmowy Flashpoint Paradox zresetuje wszystko tak, by nie musieć uwzględniać bzdur, jakie się namnożyły. Moja ocena: 2.
Subskrybuj:
Posty (Atom)