Nie będę wdawał się w szczegóły opisu fabuły nowego filmu Nolana, bo bardzo łatwo zahaczyć o spoilery. Co natomiast mogę powiedzieć, to że zwiastun prezentuje nieco mylny obraz filmu. Samego Batmana jest naprawdę niewiele, rozwałki też nie tak dużo. TDKR to przede wszystkim film o postaci Bruce’a Wayne’a i tak należy do niego podejść.
W zasadzie sam fakt, iż w ciągu weekendu byłem 2 razy na tym filmie, powinien starczyć jako rekomendacja. Pomimo iż seans trwa około trzech godzin, w ogóle się tego nie odczuwa. Fabuła przez pierwszą połowę prezentuje części układanki (powiązane odpowiednio mocno z poprzednimi filmami), by w drugiej umieścić je wszystkie na swoich miejscach. Tutaj pojawia się mały (jak dla mnie) zgrzyt – niemal wszystko było tak oczywiste, że film nie zdołał mnie zaskoczyć, a szkoda (z drugiej strony moja wiedza o uniwersum Batmana wybiega poza filmy Nolana, więc co się dziwić). Drugim zgrzytem jest nierozwiązanie wątków dotyczących Jokera i Scarecrowa, ale na tle wszystkich innych pozamykanych spraw to wręcz duperele. Zakończenie samo w sobie wynagradza wszystkie te pierdoły i udowadnia, że cała trylogia to spójna opowieść.
Bardzo mocną stroną są nowe postacie. Catwoman zwyczajnie wymiata. Manipuluje ludźmi, dostosowuje się do sytuacji, a przy tym kopie tyłki, jeśli zajdzie taka potrzeba. To Selina Kyle pełną gębą i dla niej samej warto obejrzeć ten film. Bane – uosobienie terroru. Jest zaprzeczeniem Jokera, choć mimo to w jego obecności człowiek też czuje się nieswojo. Doskonale kreowana jest cała otoczka tej postaci: plotki, informacje itd. W momencie gdy się pojawia, wszystko dookoła jakby zamiera, a sam Bane idzie pewny siebie, kompletnie dominując scenę. Na koniec nowy idealista – Blake grany przez Josepha Gordona-Levitta. Fajna postać, dobre zakończenie, ale jego pierwsze spotkanie z Brucem było robione chyba na szybkiego, żeby nie dorzucać jeszcze jednego wątku. Też pierdoła, też nie każdemu zrobi różnicę, ale wspomnieć musiałem.
Wymieniony brak zaskoczenia i brak tego końcowego „o kurwa”, jakie towarzyszyło mi przy Dark Knight stawia TDKR odrobinę niżej od swojego poprzednika. I mam tu na myśli ocenę: 5- dla TDKR, podczas gdy DK dostałby 5+, różnica minimalna, acz zauważalna, choć kompletnie bez znaczenia dla osób, którym poprzednie Batmany Nolana przypadły do gustu. TDKR to doskonałe zwieńczenie trylogii, czyniące zeń świetny materiał na maratony/nocki filmowe. Polecam.
poniedziałek, 30 lipca 2012
sobota, 28 lipca 2012
Superman: The Animated Series
To jest właśnie ta strona Supermana, której nie trawię. A przynajmniej nie do końca. Jako superbohater jest on tak nieskazitelny, tak poprawny politycznie, że się rzygać chce. Ale spoko, jest on tym samym na tyle bezpiecznym produktem, że można go sprzedać dzieciom.
W poprzednich opisywanych przeze mnie serialach nawet nieco starsi widzowie mogli znaleźć coś dla siebie. W Superman TAS takich elementów jest stosunkowo niewiele. Fajnie, że poświęcono 3 odcinki na wyjaśnienie, co się stało z Kryptonem. Fajne są też crossovery (pojawiają się m.in. Lobo, Flash, Green Lantern, Batman, Robin, Joker i Harley), w których serial przybiera nieco mroczniejszy wydźwięk (paradoksalnie nie w przypadku Lobo, tam jest dalej cukierkowo, a ważniaka tak ugrzecznili, że głowa mała). Jedyne nieco mroczniejsze odcinki nie będące crossami to ten z Lois trafiającą do wymiaru równoległego oraz dwuodcinkowa opowieść na koniec czwartego sezonu: Legacy, a i to efekt końcowy jest daleko w tyle za Batman TAS. Zmieniono nieco tło/pochodzenie niektórych antagonistów Kal Ela, ale nie jest to nic, do czego nie przyzwyczaiłyby nas wersje alternatywne w różnych wydaniach.
Projekty postaci oraz animacje nawiązują do emitowanego mniej więcej w tym samym czasie serialu The New Batman Adventures (najprostsze porównanie: Joker wygląda tak samo w obu seriach). Ciekawostką jest natomiast obsada, przy której prawie oplułem ekran z wrażenia. Notorycznie wspominam o Danie Delany, która tutaj podkłada głos Lois Lane, więc tego akurat się spodziewałem. Co mnie rozwaliło, to obecność takich osób jak Tim Daly (znany z Wings oraz Private Practice) podkładający głos Clarkowi; Lisa Edelstein (House MD, The Good Wife) jako Mercy Graves; Clancy Brown jako Lex Luthor, czy gościnnie pojawiający się Tony Jay (o którym wspomniałem przy okazji Lois & Clark: The New Adventures of Superman).
Moim największym problemem z tym serialem jest jego mała uniwersalność. Jak już wspomniałem, poprzednie opisywane przeze mnie serie animowane mogą spodobać się też starszym widzom. Superman TAS ma na to małe szanse, choćby przez fakt, że spośród wszystkiego, co do tej pory widziałem, jest najbardziej monotonny. Dla młodszych w sam raz, moja ocena (dla starszych ;) ): 3.
W poprzednich opisywanych przeze mnie serialach nawet nieco starsi widzowie mogli znaleźć coś dla siebie. W Superman TAS takich elementów jest stosunkowo niewiele. Fajnie, że poświęcono 3 odcinki na wyjaśnienie, co się stało z Kryptonem. Fajne są też crossovery (pojawiają się m.in. Lobo, Flash, Green Lantern, Batman, Robin, Joker i Harley), w których serial przybiera nieco mroczniejszy wydźwięk (paradoksalnie nie w przypadku Lobo, tam jest dalej cukierkowo, a ważniaka tak ugrzecznili, że głowa mała). Jedyne nieco mroczniejsze odcinki nie będące crossami to ten z Lois trafiającą do wymiaru równoległego oraz dwuodcinkowa opowieść na koniec czwartego sezonu: Legacy, a i to efekt końcowy jest daleko w tyle za Batman TAS. Zmieniono nieco tło/pochodzenie niektórych antagonistów Kal Ela, ale nie jest to nic, do czego nie przyzwyczaiłyby nas wersje alternatywne w różnych wydaniach.
Projekty postaci oraz animacje nawiązują do emitowanego mniej więcej w tym samym czasie serialu The New Batman Adventures (najprostsze porównanie: Joker wygląda tak samo w obu seriach). Ciekawostką jest natomiast obsada, przy której prawie oplułem ekran z wrażenia. Notorycznie wspominam o Danie Delany, która tutaj podkłada głos Lois Lane, więc tego akurat się spodziewałem. Co mnie rozwaliło, to obecność takich osób jak Tim Daly (znany z Wings oraz Private Practice) podkładający głos Clarkowi; Lisa Edelstein (House MD, The Good Wife) jako Mercy Graves; Clancy Brown jako Lex Luthor, czy gościnnie pojawiający się Tony Jay (o którym wspomniałem przy okazji Lois & Clark: The New Adventures of Superman).
Moim największym problemem z tym serialem jest jego mała uniwersalność. Jak już wspomniałem, poprzednie opisywane przeze mnie serie animowane mogą spodobać się też starszym widzom. Superman TAS ma na to małe szanse, choćby przez fakt, że spośród wszystkiego, co do tej pory widziałem, jest najbardziej monotonny. Dla młodszych w sam raz, moja ocena (dla starszych ;) ): 3.
Prometheus
Lubię głupie filmy, zwłaszcza te, które zdają sobie sprawę z własnej ułomności i śmieją się z niej razem z widzem, ot najświeższy przykład: Cabin in the Woods. Głupotę jestem też w stanie wybaczyć, jeśli jest związana bezpośrednio z konwencją danego filmu, dla przykładu: slashery są przeważnie niemiłosiernie głupie. Czego nie trawię, to głupota serwowana pod przykrywką efekciarstwa i wmawianie widzowi, że to poważne widowisko z poważnymi rozważaniami nad sensem egzystencji, i jeśli się nie podoba, to widz nie rozumie przekazu/treści. Do tej ostatniej kategorii zaliczyłbym Prometeusza.
Otwarcie filmu stara się być monumentalne i pełne patosu. Po czym raz dwa lądujemy w odprawie rodem z Aliens, a zaraz potem mamy powtórkę z Alien. W zasadzie nie przeszkadza mi kopiowany główny mechanizm filmu – wyprawa w nieznane z wrogiem czającym się w ciemnościach. Tylko że po obejrzeniu Prometeusza i zestawieniu go z Alien ma się wrażenie, że albo Obcy wyszedł taki dobry przez przypadek, a Prometeusz to jego nieudana, acz świadoma podróba, albo w drugą stronę – Obcy był w zamierzeniu dobrym horrorem, a przy Prometeuszu coś nie poszło. W nowym filmie Scotta mamy naprawdę wiele scen nawiązujących do oryginału, ale wyglądają tak, jakby miały być i niczemu nie służyć. Wiele rozmów prowadzi do nikąd, wątki poboczne straszą głupotą, a postacie są takimi debilami, że wręcz chciałem, żeby zginęły w ciągu pierwszej połowy. Wyjątek stanowi chyba tylko Michael Fassbender grający Davida.
Przykładem kopiowania scen niech będzie notoryczne łamanie chain of command. W Alienie były z tego powodu kłótnie i dochodziło do rękoczynów. W Prometeuszu też wielokrotnie dochodzi do naruszenia tego łańcucha, ale konsekwencje... pojawiają się tylko raz... Trochę mało jak na 2 godziny filmu. Daruję sobie wyliczanie idiotyzmów merytorycznych, bo raz że to spoilowanie, a dwa że szkoda miejsca. I nie obchodzi mnie to, że pewnie niektóre popełniono na rzecz wyjaśnień w sequelach. Po tak negatywnym wrażeniu, jakie zrobił na mnie Prometeusz, na sequele mi się nie śpieszy. Tego filmu nie da się oglądać nawet w towarzystwie i przy piwie, by rzucać głupie teksty (a taki Aliens vs. Predator 2 świetnie się do tego nadawał). Dwa pozytywne aspekty, jakie udało mi się znaleźć w tym filmie to oprawa wizualna (zdjęcia i efekty) oraz wspomniany Fassbender. Obrazu nie polecam nikomu, chyba że jest już na takim głodzie s-f, że cokolwiek obejrzy, byle gatunek pasował. Moja ocena: 2.
Otwarcie filmu stara się być monumentalne i pełne patosu. Po czym raz dwa lądujemy w odprawie rodem z Aliens, a zaraz potem mamy powtórkę z Alien. W zasadzie nie przeszkadza mi kopiowany główny mechanizm filmu – wyprawa w nieznane z wrogiem czającym się w ciemnościach. Tylko że po obejrzeniu Prometeusza i zestawieniu go z Alien ma się wrażenie, że albo Obcy wyszedł taki dobry przez przypadek, a Prometeusz to jego nieudana, acz świadoma podróba, albo w drugą stronę – Obcy był w zamierzeniu dobrym horrorem, a przy Prometeuszu coś nie poszło. W nowym filmie Scotta mamy naprawdę wiele scen nawiązujących do oryginału, ale wyglądają tak, jakby miały być i niczemu nie służyć. Wiele rozmów prowadzi do nikąd, wątki poboczne straszą głupotą, a postacie są takimi debilami, że wręcz chciałem, żeby zginęły w ciągu pierwszej połowy. Wyjątek stanowi chyba tylko Michael Fassbender grający Davida.
Przykładem kopiowania scen niech będzie notoryczne łamanie chain of command. W Alienie były z tego powodu kłótnie i dochodziło do rękoczynów. W Prometeuszu też wielokrotnie dochodzi do naruszenia tego łańcucha, ale konsekwencje... pojawiają się tylko raz... Trochę mało jak na 2 godziny filmu. Daruję sobie wyliczanie idiotyzmów merytorycznych, bo raz że to spoilowanie, a dwa że szkoda miejsca. I nie obchodzi mnie to, że pewnie niektóre popełniono na rzecz wyjaśnień w sequelach. Po tak negatywnym wrażeniu, jakie zrobił na mnie Prometeusz, na sequele mi się nie śpieszy. Tego filmu nie da się oglądać nawet w towarzystwie i przy piwie, by rzucać głupie teksty (a taki Aliens vs. Predator 2 świetnie się do tego nadawał). Dwa pozytywne aspekty, jakie udało mi się znaleźć w tym filmie to oprawa wizualna (zdjęcia i efekty) oraz wspomniany Fassbender. Obrazu nie polecam nikomu, chyba że jest już na takim głodzie s-f, że cokolwiek obejrzy, byle gatunek pasował. Moja ocena: 2.
środa, 25 lipca 2012
Assassin’s Creed Revelations DLC: The Lost Archive

Bez wdawania się w szczegóły – w trakcie siedmiu poziomów będziemy słyszeć niemal całą biografię: od lat dziecięcych po zdanie sobie sprawy, co czeka Claya i dlaczego powinien zrobić wszystko, by pomóc Desmondowi. Problemem jest sama forma, gdyż ponownie dostajemy... poziomy z perspektywy pierwszej osoby z prostymi łamigłówkami zręcznościowymi.


Dodatkami do trybu archiwum są ciuchy, jakie może na siebie włożyć Ezio (zbroje z poprzednich części) oraz grobowiec Vlada Palownika. Naprawdę miałem wielką radochę, gdy dowiedziałem się o nowym miejscu do skakania i akrobacji, ale mina szybko mi zrzedła, jak tylko zobaczyłem komunikat, iż do pełnej synchronizacji potrzebuję ukończenia tej misji w czasie krótszym niż 7 minut...

niedziela, 15 lipca 2012
The Spectacular Spider-Man Animated Series
Seria komiksów pod podobnym tytułem stanowiła spin-off głównego The Amazing Spider-Man. Historie zgromadzone pod tym szyldem miały za zadanie uzupełniać główną serię, ewentualnie prezentować jakieś tam własne pojedyncze opowieści. Ostatecznie poszło to to własną drogą. Wersja animowana wbrew tytułowi nie nawiązuje do tej serii, a przynajmniej nie tylko. Źródeł inspiracji należy w tym wypadku szukać w zasadzie we wszystkich mediach związanych z Człowiekiem-pająkiem. Wyszło to serialowi tylko na dobre, a ludzie stojący za sterami opowieści zrobili wszystko, by widza przyciągnąć przed ekran.
Historia TSSMAS zaczyna się... nie, nie w momencie felernej wycieczki. Spidey siedzi sobie na dachu i koniecznie potrzebuje akcji, bo to ostatni dzień wakacji przed powrotem do szkoły. Tak jest – darowano nam tutaj pochodzenie. W openingu do serialu przewija się krótka scenka, a samo wydarzenie pojawia się parę razy we wspomnieniach, jednak twórcy wyszli z założenia, że podstawy postaci (ugryzienie przez pająka, śmierć wujka Bena, gadka o odpowiedzialności i przywdzianie kostiumu) są ogólnie znane i nie ma sensu ich powtarzać. W ten sposób od samego początku jesteśmy rzucani w wir akcji. Brawo!
Bardzo często opowieść o Parkerze jest przedstawiana tak, że wypadek z pająkiem trafia mu się na koniec szkoły średniej, potem studia, praca i praktycznie całe życie superbohatera przypada na okres dorosłości. Animowany Spectacular wykorzystał tutaj patent z komiksowego Ultimate: odmłodził wszystkie postacie i uwspółcześnił realia. Tym samym Peter, Gwen, Harry, Mary Jane, czy Flash wciąż są uczniami szkoły średniej, a np. Eddie Brock dopiero na studiach. Nie oznacza to jednak, że fabuła kierowana jest wyłącznie do młodszej widowni. W moim mniemaniu serialem do tego przeznaczonym był np. The Amazing Spider-Man: The Animated Series, który skupiał się praktycznie w całości na Peterze jako Człowieku-pająku, ignorując w dużej mierze jego życie prywatne. TSSMAS przywraca temu drugiemu należne miejsce. Peter ma w cholerę problemów z pogodzeniem życia szkolnego, prywatnego i domowego z odpowiedzialnością superbohatera. Pozostałe postacie nie są mu dłużne. Ich życia toczą się dalej i Parker musi liczyć się z konsekwencjami i wynikłymi z nich zachowaniami znajomych. W kwestii dojrzałości stawia to serię o oczko wyżej od TAS i czyni zeń serial dużo bardziej wciągający. Same postacie nie są już takie czarno-białe, a akcja potrafi przybrać mroczniejszy wydźwięk. Ogromną zaletą jest inteligentnie poprowadzona linia fabularna, zawierająca od groma szczegółów, które pominięte w trakcie oglądania mogą zaskoczyć widza później zwrotem akcji.
Od strony technicznej: animacja jest pierwszorzędna, ścieżka dźwiękowa świetna, aktorzy rewelacyjni w swych rolach. Opening całkiem sympatyczny, piosenka wpada w ucho. Walki zostały zrealizowane strasznie pomysłowo – wciągają do tego stopnia, że widz zastanawia się, co jeszcze zostanie zniszczone. Projekty postaci nawiązują do drugiego rzutu komiksowego protoplasty, wydawanego w latach 2003-2005 (kilka historii z tego okresu ukazało się w Polsce nakładem nieistniejącego już wydawnictwa Dobry Komiks, należącego do Axel Springer). Są one przyjemne dla oka (niektórym pewnie wydadzą się zbyt okrągłe lub anorektyczne), choć nie do końca zgodziłbym się z pewnymi decyzjami dotyczącymi samego wyglądu, np. Green Goblin, którego maska nijak nie pasuje do potworności wyczynianych w trakcie seansu, ale to drobiazg.
Najpoważniejszą wadą serialu jest jego długość. Nie będę wnikał w szczegóły bełkotu prawnego, ale w wyniku przerzucania praw autorskich tam i z powrotem serial skończył się na drugim sezonie (w sumie 26 odcinków z planowanych 65). Gdy cały ten bzdurny proces dobiegł końca, Disney (który wykupił Marvel Entertainment w grudniu 2009) zamiast wznawiać serię Spectacular, ruszył z własną: The Ultimate Spider-Man, grzebiąc tym samym wszelkie nadzieje na kontynuację przerwanych wątków, a szkoda. The Spectacular Spider-Man Animated Series to najlepszy serial animowany o Człowieku-pająku, jaki oglądałem. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana. Idealnie nadaje się też dla ludzi, którzy rozpoczynają dopiero swoją przygodę z tą opowieścią, a i ludzi odrzuconych przez infantylizm poprzednich odsłon gorąco zachęcam do spróbowania. Moja ocena: 5.
Historia TSSMAS zaczyna się... nie, nie w momencie felernej wycieczki. Spidey siedzi sobie na dachu i koniecznie potrzebuje akcji, bo to ostatni dzień wakacji przed powrotem do szkoły. Tak jest – darowano nam tutaj pochodzenie. W openingu do serialu przewija się krótka scenka, a samo wydarzenie pojawia się parę razy we wspomnieniach, jednak twórcy wyszli z założenia, że podstawy postaci (ugryzienie przez pająka, śmierć wujka Bena, gadka o odpowiedzialności i przywdzianie kostiumu) są ogólnie znane i nie ma sensu ich powtarzać. W ten sposób od samego początku jesteśmy rzucani w wir akcji. Brawo!
Bardzo często opowieść o Parkerze jest przedstawiana tak, że wypadek z pająkiem trafia mu się na koniec szkoły średniej, potem studia, praca i praktycznie całe życie superbohatera przypada na okres dorosłości. Animowany Spectacular wykorzystał tutaj patent z komiksowego Ultimate: odmłodził wszystkie postacie i uwspółcześnił realia. Tym samym Peter, Gwen, Harry, Mary Jane, czy Flash wciąż są uczniami szkoły średniej, a np. Eddie Brock dopiero na studiach. Nie oznacza to jednak, że fabuła kierowana jest wyłącznie do młodszej widowni. W moim mniemaniu serialem do tego przeznaczonym był np. The Amazing Spider-Man: The Animated Series, który skupiał się praktycznie w całości na Peterze jako Człowieku-pająku, ignorując w dużej mierze jego życie prywatne. TSSMAS przywraca temu drugiemu należne miejsce. Peter ma w cholerę problemów z pogodzeniem życia szkolnego, prywatnego i domowego z odpowiedzialnością superbohatera. Pozostałe postacie nie są mu dłużne. Ich życia toczą się dalej i Parker musi liczyć się z konsekwencjami i wynikłymi z nich zachowaniami znajomych. W kwestii dojrzałości stawia to serię o oczko wyżej od TAS i czyni zeń serial dużo bardziej wciągający. Same postacie nie są już takie czarno-białe, a akcja potrafi przybrać mroczniejszy wydźwięk. Ogromną zaletą jest inteligentnie poprowadzona linia fabularna, zawierająca od groma szczegółów, które pominięte w trakcie oglądania mogą zaskoczyć widza później zwrotem akcji.
Od strony technicznej: animacja jest pierwszorzędna, ścieżka dźwiękowa świetna, aktorzy rewelacyjni w swych rolach. Opening całkiem sympatyczny, piosenka wpada w ucho. Walki zostały zrealizowane strasznie pomysłowo – wciągają do tego stopnia, że widz zastanawia się, co jeszcze zostanie zniszczone. Projekty postaci nawiązują do drugiego rzutu komiksowego protoplasty, wydawanego w latach 2003-2005 (kilka historii z tego okresu ukazało się w Polsce nakładem nieistniejącego już wydawnictwa Dobry Komiks, należącego do Axel Springer). Są one przyjemne dla oka (niektórym pewnie wydadzą się zbyt okrągłe lub anorektyczne), choć nie do końca zgodziłbym się z pewnymi decyzjami dotyczącymi samego wyglądu, np. Green Goblin, którego maska nijak nie pasuje do potworności wyczynianych w trakcie seansu, ale to drobiazg.
Najpoważniejszą wadą serialu jest jego długość. Nie będę wnikał w szczegóły bełkotu prawnego, ale w wyniku przerzucania praw autorskich tam i z powrotem serial skończył się na drugim sezonie (w sumie 26 odcinków z planowanych 65). Gdy cały ten bzdurny proces dobiegł końca, Disney (który wykupił Marvel Entertainment w grudniu 2009) zamiast wznawiać serię Spectacular, ruszył z własną: The Ultimate Spider-Man, grzebiąc tym samym wszelkie nadzieje na kontynuację przerwanych wątków, a szkoda. The Spectacular Spider-Man Animated Series to najlepszy serial animowany o Człowieku-pająku, jaki oglądałem. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana. Idealnie nadaje się też dla ludzi, którzy rozpoczynają dopiero swoją przygodę z tą opowieścią, a i ludzi odrzuconych przez infantylizm poprzednich odsłon gorąco zachęcam do spróbowania. Moja ocena: 5.
środa, 11 lipca 2012
Batman: Arkham City DLC: Harley Quinn’s Revenge




czwartek, 5 lipca 2012
Spider-Man (2002) vs. The Amazing Spider-Man (2012)

Zacznę od tego, że lubię tak trylogię Raimiego, jak i nowy film. Pierwszy Spider-Man to strasznie płaski film, z przerysowanymi postaciami i takąż fabułą. Bardziej przypomina kreskówkę dla dzieci robioną przez autorów Power Rangers przy pomocy cholernie rozdmuchanego budżetu. Nie posiadał emocji i nawet tragedia w postaci śmierci wujka Bena była wydarzeniem tylko w życiu bohaterów, nie widza. Pozostałe wydarzenia prowadzące do powstania Spider-mana były ledwie zaakcentowane, byle tylko przyśpieszyć wskoczenie Petera w kostium. Aktorzy starają się na tyle, na ile pozwala im na siłę upchnięty w konwencję scenariusz (choć trzeba przyznać, że Willemowi Dafoe to nie przeszkadzało). Wygląd Zielonego Goblina jak był, tak jest kiczowaty, a efekty specjalne wyraźnie się postarzały. Czy to źle? Nie, bo film wciąż zapewnia lekką, łatwą i przyjemną rozrywkę na wolne popołudnie, a przy tym jest na tyle dynamiczny, że się nie nudził. Do tego zawiera sporo popkulturowych smaczków nawiązujących do głównego bohatera (ot choćby wariacje piosenki z serialu animowanego z 1967).

Najwięcej różnic występuje między poszczególnymi wersjami postaci oraz rolami, jakie im przypisano, o czym słów kilka poniżej.
Peter Parker/Spider-Man

Jako Spider-Man Tobey spisuje się lepiej. Jest bliższy komiksowi, choć i tak ta wersja została wykastrowana z większości humoru i docinek, jakie charakteryzowały pierwowzór. Ciekawostką jest to, że tutaj sieć wytwarzana jest w gruczołach na nadgarstkach Petera. W komiksach można było się zetknąć z takim rozwiązaniem, ale trwało ono bardzo krótko i zniknęło chyba bez słowa wyjaśnienia (a przynajmniej ja takowego nie kojarzę).

Pająk w jego wykonaniu to osobnik strasznie pyskaty, pewny siebie i zadziorny (czyli jak w komiksach). Nie liczy się z konsekwencjami i tak naprawdę dopiero uczy się odpowiedzialności znanej ze słów wujka. Po względnie dobrym opanowaniu (to jest fajny zabieg, w którym mimo bycia coraz lepszym Peter wciąż popełnia błędy i widać przestoje, gdy kombinuje, co zrobić dalej) swoich mocy jego uczucie względem Gwen nabiera rozpędu, jaki Maguire okazał dopiero w drugim filmie (a i to tylko dzięki Octaviusowi) i widz nie ma wątpliwości, że Parker się w niej zakochuje coraz bardziej. Pajęcza sieć w tej wersji wraca do korzeni – Peter sam konstruuje wyrzutnie, które są dość delikatne i mają ograniczony zapas sieci, co staje się ważnym punktem w fabule. Jedynym minusem dla niektórych może być fakt, że właściwego Spider-Mana nie ma aż tak wiele, stąd też porównanie do Batman Begins. Tak czy siak, w tym zestawieniu nowy Człowiek-pająk jest ciekawszy.
Mary Jane vs. Gwen Stacy, czyli pajęcza miłość życia (na chwilę obecną ;)



Ci źli: ten rechoczący i ten oślizgły, czyli Green Gobiln vs. The Lizard





Rodzina, czyli Ben i May Parker


Wsparcie, czyli postacie będące gdzieś w tle lub niewiele bliżej




Jak już wspomniałem we wstępie, lubię obie kinowe wersje przygód Spider-Mana. Film Raimiego jest kiczowaty i płytki, ale nie sposób mu odmówić pewnego uroku, dynamiki oraz faktu, że niejako stanowił przepustkę dla wszystkich późniejszych adaptacji komiksu na wielki ekran, za co w moich oczach zasługuje na 4-. The Amazing Spider-Man garściami czerpie ze współczesnych adaptacji komiksowych, wybiera to co najlepsze, by tym razem w sposób dojrzalszy opowiedzieć o początku Człowieka-pająka. Jego tempo jest wolniejsze, większy nacisk kładzie się na emocje (co miłośnikom akcji-akcji-akcji niekoniecznie musi przypaść do gustu), ale niezależnie od proporcji jest w moim odczuciu filmem w każdym calu lepszym. Moja ocena: 5-.
O ile dobrze kojarzę, to prawami do filmowej postaci SM zarządza ktoś inny, niż duet Marvel/Disney. Mam jednak cichą nadzieję, że firmy w pewnym momencie dogadają się na tyle, by Pająk mógł zagościć na ekranie wraz z Avengers. Jeśli jednak będzie to wymagało kolejnego rebootu serii, to niech to zrobią tak, jak w The Incredible Hulk, by nie marnować na to ponownie całego filmu.
P.S. Jak tylko widowisko dobiegnie końca, pozostańcie na swoich miejscach. Po głównych nazwiskach osób odpowiedzialnych za film pojawia się dodatkowa scenka (wreszcie nie trzeba czekać do końca napisów). I tak, nawet w moim małym mieście obsługa kina poczekała, aż ludzie ją zobaczą i dopiero wtedy włączono światła. Sequel będzie jak nic. Go, Spidey, go!
poniedziałek, 2 lipca 2012
George R.R. Martin – Gra o tron
“W Zachodnich Krainach o ośmiu tysiącach lat zapisanej historii widmo wojen i katastrofy nieustannie wisi nad ludźmi. Zbliża się zima, lodowate wichry wieją z północy, gdzie schroniły się wyparte przez ludzi pradawne rasy oraz starzy bogowie. Zbuntowani władcy na szczęście pokonali Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, zasiadającego na Żelaznym Tronie Zachodnich Krain, ale tyranowi udało się zbiec; śmierć dosięgła go z ręki gwardzisty. Niestety, obalony władca pozostawił potomstwo, równie nieobliczalne jak on sam... Opuszczony tron objął Robert – najznamienitszy z buntowników. Minęły już lata pokoju i oto możnowładcy zaczynają grę o tron.”
Trochę mi zajęło rozprawienie się z pierwszą częścią cyklu Pieśni lodu i ognia, ale było warto. Jak wiele osób, do przeczytania tej książki zachęcił mnie widowiskowo zrealizowany serial (choć o jej istnieniu wiedziałem już kilka lat temu, gdy po raz pierwszy przeczytałem o grze planszowej). Na chwilę obecną nie ma chyba ludzi, którzy nie kojarzą, o czym jest ta opowieść. A jeśli jeszcze są tacy i do tego nie wystarcza im cytat z okładki zamieszczony na początku wpisu, to w wielkim skrócie chodzi o rozgrywki polityczne, intrygi i wojny w świecie low fantasy (ta odmiana, gdzie jest stosunkowo mało fantasy, a więcej klimatów rodem ze średniowiecza). Mamy więc ciekawie zawiązaną akcję, złożone postacie oraz taką ilość wątków, że na nudę nie ma co narzekać, ale... Gra o tron to opasłe tomiszcze, a ilość zakończonych wątków jest... znikoma. Jasne – dzisiaj, gdy wiadomo, że to cały cykl, a nie jedna książka, można liczyć na pociągnięcie i zamknięcie wszystkiego w kolejnych częściach (choć z tego, co mówią znajomi i rodzina będący po lekturze poszczególnych tomów, niespecjalnie to idzie, a nowych informacji wciąż przybywa). Jeśli jednak czytać Grę o tron jako pojedynczą książkę, to akcji brak wyraźnej konkluzji. Mimo to polecam lekturę tak miłośnikom fantasy, jak i ludziom unikającym tego gatunku, gdyż pierwsza część Pieśni lodu i ognia to zwyczajnie bardzo dobra książka. Moja ocena 5-.
Skoro mam za sobą literacki oryginał, mogę wreszcie ocenić poziom adaptacji serialu. Zgodnie z mechanizmami rządzącymi adaptacjami, trochę pominięto, drugie tyle dodano, ale najważniejsze wydarzenia są. Najbardziej zauważalną różnicą jest wiek postaci – wszystkim dodano po kilka lat. Poza tym niektóre wypowiedzi przypisano innym osobom (a szkoda, bo np. Jon Snow mówiący o nazwie miecza, który otrzymał od dowódcy Straży, zyskiwał w oczach owego dowódcy – w serialu te słowa wypowiada właśnie Mormont). Przy okazji opisu wrażeń z serialu wspomniałem o przegadanych scenach – paradoksalnie, te przegadane, to właśnie dodatki, których w książce nie ma (ot, choćby rozmowa Renly’ego z Lorasem jest nudna jak cholera i służy chyba tylko pokazaniu ich związku). Z kolei pominięte rzeczy... cóż, nie zawsze czuje się ich brak, ale np. wątek Allisera ciągle dopieprzającego Jonowi jest po wycięciu kilku scen cokolwiek dziurawy. Zapewne dobór aktorów do niektórych ról jest dyskusyjny, ale mnie się podobał, a ich gra jest świetna. Moja ocena adaptacji: 4.
Trochę mi zajęło rozprawienie się z pierwszą częścią cyklu Pieśni lodu i ognia, ale było warto. Jak wiele osób, do przeczytania tej książki zachęcił mnie widowiskowo zrealizowany serial (choć o jej istnieniu wiedziałem już kilka lat temu, gdy po raz pierwszy przeczytałem o grze planszowej). Na chwilę obecną nie ma chyba ludzi, którzy nie kojarzą, o czym jest ta opowieść. A jeśli jeszcze są tacy i do tego nie wystarcza im cytat z okładki zamieszczony na początku wpisu, to w wielkim skrócie chodzi o rozgrywki polityczne, intrygi i wojny w świecie low fantasy (ta odmiana, gdzie jest stosunkowo mało fantasy, a więcej klimatów rodem ze średniowiecza). Mamy więc ciekawie zawiązaną akcję, złożone postacie oraz taką ilość wątków, że na nudę nie ma co narzekać, ale... Gra o tron to opasłe tomiszcze, a ilość zakończonych wątków jest... znikoma. Jasne – dzisiaj, gdy wiadomo, że to cały cykl, a nie jedna książka, można liczyć na pociągnięcie i zamknięcie wszystkiego w kolejnych częściach (choć z tego, co mówią znajomi i rodzina będący po lekturze poszczególnych tomów, niespecjalnie to idzie, a nowych informacji wciąż przybywa). Jeśli jednak czytać Grę o tron jako pojedynczą książkę, to akcji brak wyraźnej konkluzji. Mimo to polecam lekturę tak miłośnikom fantasy, jak i ludziom unikającym tego gatunku, gdyż pierwsza część Pieśni lodu i ognia to zwyczajnie bardzo dobra książka. Moja ocena 5-.
Subskrybuj:
Posty (Atom)