Gdy ogłoszono prace nad tym serialem, o Potworze z bagien wiedziałem niewiele. Czytałem pojedyncze numery, będące tie-inami do eventów (ze wskazaniem na Crisis on Infinite Earths) oraz byłem świadom gościnnych występów Alleca (np. w Batman: Damned) i jego znajomości z Constantinem, ale to tyle. Dopiero seria zmotywowała mnie do sięgnięcia po powszechnie polecaną The Swamp Thing Saga autorstwa Alana Moore’a. Przy dwóch pierwszych podejściach odbiłem się od tego komiksu, za trzecim pochłonąłem wszystkie 6 tomów. Dlaczego dopiero za trzecim? Bo Saga na tle typowego trykociarstwa jest co najmniej dziwaczna tak przez wzgląd na postać Hollanda, jak i twórczość Moore’a. Niemniej jednak jak już odpowiednio nastawimy się na odbiór, jest to jazda bez trzymanki w klimatach superhero, horroru, folku, okultyzmu, ekologii, w towarzystwie pomysłów nie z tej Ziemi (czasami dosłownie) i przyprawionej odrobiną filozofii. Mieszanka zaiste wybuchowa, ale po rewelacyjnym Doom Patrol chyba miałem prawo oczekiwać, że Swamp Thing pod względem oddania klimatu zostanie zrealizowany z porównywalną drobiazgowością, prawda? Cóż…
Nawet jeśli nie znacie pochodzenia postaci i nie czytaliście niczego z początków Swamp Thing, warto zaczął właśnie od Sagi Moore’a. Z jednej strony retrospekcje pozwolą wam nadgonić braki, z drugiej stanowią świetny zabieg narracyjny rodem z powieści detektywistycznych. Podobnie jak w The Crow główny bohater w swoim nowym „życiu” stara się dowiedzieć, co mu się właściwie przydarzyło. W serialu widzimy wszystko od początku i… jest to bardzo nudny początek. Po pierwsze: przemiana Hollanda następuje tak szybko, że jako widz w ogóle nie zdążyłem przyzwyczaić się do jego ludzkiej postaci, a tym bardziej mu współczuć. Po drugie: Hollanda jest tragicznie mało. Przez pierwsze pół serialu jakieś 80% czasu ekranowego zajmują wszyscy (ze wskazaniem na Abby), tylko nie Alec. Komiksowa wersja (cały czas mam na myśli Sagę) ma jeszcze tę przewagę, że zaczyna się dość dużym zwrotem fabularnym dla już przemienionego Aleca, z którym Holland musi poradzić sobie w kolejnych zeszytach. Natomiast w serialu ta sama informacja jest podawana niemal na koniec.
Kolejnym problemem jest to, że serial robi się ciekawy dopiero od szóstego odcinka. Niby Swamp Thing jest od tej pory więcej, ale bez przesady. Samemu Hollandowi starano się napisać rozterki podobne do tych z kart komiksu, ale częściej gania nocą po bagnach i tłucze bandziorów. Podejrzewam, że dużo z tego jest efektem ingerencji producentów. Nie dość, że serial skrócono z 13 do 10 odcinków, to anulowano go jeszcze, zanim ruszyła emisja. W związku z czym podczas oglądania końcowych da się odczuć cięcia i chęć wciśnięcia najistotniejszych punktów fabularnych, które i tak pozostaną nierozwiązane (ot, choćby wątek Blue Devila).
Trochę narzekam, ale to nie jest tak, że ten serial nie ma nic do zaoferowania. Wizualnie Swamp Thing jest zwyczajnie świetny. Autorom udało się w znakomity sposób przenieść klimat bagien i małego miasteczka z komiksu z lat ’80 na współczesny grunt. Kostium Potwora robi wrażenie, a całość dopełniają dobre efekty specjalne. Gdy wszelkiego rodzaju pnącza zaczynają się wić, a ludzie uciekają z przerażeniem – jest moc. Są to sceny, których nie powstydziłby się rasowy horror o jakiejś kreaturze. Oczywiście nie obyło się bez standardowego triku – braki i ilość efektów maskuje się przede wszystkim tym, że większość (jeśli nie wszystkie) takie akcje mają miejsce nocą.
Aktorsko jest w porządku. Moim faworytem jest Kevin Durand w roli Jasona Woodrue, który z biegiem serialu popada w obsesję na punkcie swoich badań i Swamp Thing. Ciekawostką dla fanów slasherów będzie obecność Dereka Mearsa, któremu nie jest obce łażenie po bagnach/lesie w kostiumie potwora. Muzycznie jest nieźle, ale motywy nie zapadają w pamięć tak, jak otwarcie Doom Patrol, ani nawet Titans.
Swamp Thing mógł być czymś więcej. Niestety, efektem końcowym jest bardzo przeciętna adaptacja, która bierze gołe podstawy pochodzenia głównej postaci, a potem więcej czasu poświęca wszystkim innym wątkom (nie tylko bohaterom) w bardzo nierównym tempie. Można obejrzeć, żeby zobaczyć, jak dobrze prezentuje się kostium Potwora z bagien, ale nie należy spodziewać się niczego na miarę Sagi Moore’a. Moja ocena: 3+.
niedziela, 29 marca 2020
niedziela, 22 marca 2020
W lesie dziś nie zaśnie nikt
Co za czasy, doczekałem się pierwszego, polskiego slashera. Jak wyszło? Może nie uwierzycie, ale całkiem nieźle.
Zacznijmy od tego, że jeśli ktoś nie wie, czym są slashery i spodziewa się genialnego horroru, to chyba przespał ostatnie 42 lata. Fabuła jest tak płytka, jak na gatunek przystało. Grupa młodzieży przyjeżdża na obóz Adrenalina – Obóz wędrowny Offline, dla osób uzależnionych od Internetu. Dzieciakom zabiera się wszelką elektronikę na dzień dobry, dzieli na grupy i puszcza z opiekunem w dzicz na kilka dni. I już pierwszej nocy zaczyna się rzeź.
W całym gatunku slasherów tytułów definiujących go jest dosłownie kilka, cała reszta to wariacje i naśladowanie. W lesie zalicza się do tej drugiej grupy. Przynależność do niej nie skazuje produkcji na niską ocenę. Np. Scream: Resurrection jest faktycznie do kitu, ale już taki Slasher: Solstice pomimo pewnej wtórności ogląda się bardzo dobrze. Od samego początku widać, że autorzy omawianego widowiska wiedzą, co robią. Owszem, wiele rzeczy będzie zwyczajną kalką patentów znanych z produkcji zachodnich, ale jest to bardzo kompetentna kalka. Po pierwsze – film jest bardzo dobrze nakręcony. Autorzy potrafią wykorzystać kadr i wiedzą, jak oprócz obiektu z pierwszego planu wcisnąć coś, co przykuje uwagę lub poskutkuje sensownym jump scare’em. Po drugie – każdy element schematu ma jakiś drobny zwrot. Pochodzenie antagonisty ciekawie zagrano. Nastolatkowie (choć nie wszyscy) to takie przekręcone wersje zachodnich stereotypów: np. największy cwaniak okazuje się być prawiczkiem, drugi twardziel to gej, a typowy nerd okazuje się internetowym celebrytą.
Morderstwa nie są jakieś wyszukane, ba, pierwsze to wręcz kopia jednego z wyczynów Jasona Voorheesa w skali 1:1, ale są odpowiednio krwawe i pasują do klimatu tworzonego przez film. Nie jest to jedyne zapożyczenie. Przez cały seans można wyliczać, co i gdzie się widziało (najbardziej oczywistymi skojarzeniami będą serie: Friday the 13th, Wrong Turn, Hills Have Eyes i trochę The Texas Chainsaw Massacre). Wszystkie aspekty typu charakteryzacja, efekty praktyczne, kostiumy to pierwszorzędna, slasherowa robota. Niestety, w paru scenach towarzyszą im efekty cyfrowe i te są już, delikatnie mówiąc, słabe.
Dialogi i humor potraktowano tutaj w ten sam sposób, co w serii Scream. Mamy więc sporo humoru oraz samoświadome teksty typu: „W horrorach wszyscy w takiej sytuacji giną!”, „Julek, ale umiesz biegać?”. Ten aspekt doprawiono naszym lokalnym folklorem, czyli np. urządzaniem urodzin w lesie. Spotkałem się już z opinią, że to niepotrzebne upolitycznienie i tak głupiego filmu, ale jak dla mnie to akurat doskonale pokazało absurd całego zajścia. Problemem z humorem w tym filmie jest taki, że w pewnym momencie może go być za dużo. Ja turlałem się ze śmiechu.
Najbardziej zaskakującą jest warstwa aktorska. Przyznam się, że nie jestem fanem pani Wieniawy, ale tutaj wypadła zaskakująco dobrze. Zdaję sobie sprawę, że slasher to nie Shakespeare, lecz nawet w tym gatunku da się dokumentnie spieprzyć sprawę lub zostać scream queen. Tutaj każdy daje radę, zwłaszcza aktorzy grający nastolatków oraz dzieciaki z opowieści starca. Ciekawostką jest to, że niemal wszystkie role drugoplanowe role zostały rozdane naprawdę dobrym i znanym aktorom: Mirosław Zbrojewicz, Gabriela Muskała, Olaf Lubaszenko, Piotr Cyrwus, Wojciech Mecwaldowski. Zrozumiałbym jedno nazwisko, ale taka ekipa? No czapki z głów.
Muzycznie jest ok, wszystko na swoim miejscu, ale w pamięć nie zapadnie. Nie spodziewajcie się niczego pokroju motywu przewodniego Halloween, ani nawet szeptów z Friday the 13th.
Oprócz drobiazgów wymienionych po drodze w całym filmie poważniej zgrzytają mi dwie rzeczy. Pierwszą jest tło fabularne stojące za Julkiem, wspomnianym nerdem. Gość mówi, że jest zawodowym graczem i że jest drugi w całej Polsce. Może ktoś, kto w ogóle nie zna sceny gamingowej nabierze się na to, ale gracze z marszu zapytają: drugi w czym??? Drugą rzeczą jest dziwaczny przeskok wydarzeń. Jedna z postaci staje oko w oko z mordercą. Montaż obrazu i dźwięku sugeruje, że to tyle, jeśli chodzi o tę postać. 20 minut później zjawia się w innej scenie, jak gdyby nigdy nic. Zero wyjaśnienia.
Nie oszukujmy się, W lesie dziś nie zaśnie nikt to film durny i wtórny, czyli podręcznikowy slasher. Od przeciętności ratuje go bardzo dobra strona techniczna, przyzwoita atmosfera, aktorstwo oraz smaczki i twisty wrzucone przez autorów. Jeśli nie jesteście fanami gatunku, ten film tego nie zmieni, nawet jeśli powołacie się na patriotyzm lokalny. Jeśli jesteście fanami, ocena będzie zależeć od waszej tolerancji na wtórność (ta z kolei zależ od liczby obejrzanych tytułów) oraz odbioru wspomnianych smaczków i zmian. Jeśli dopiero zaczynacie przygodę z gatunkiem, lepiej zacząć od klasyki: pierwsze Halloween, jeden z trzech pierwszych Friday the 13th, pierwszy A Nightmare on Elm Street, Scream i Hellraiser. Moja ocena: 4-.
Zacznijmy od tego, że jeśli ktoś nie wie, czym są slashery i spodziewa się genialnego horroru, to chyba przespał ostatnie 42 lata. Fabuła jest tak płytka, jak na gatunek przystało. Grupa młodzieży przyjeżdża na obóz Adrenalina – Obóz wędrowny Offline, dla osób uzależnionych od Internetu. Dzieciakom zabiera się wszelką elektronikę na dzień dobry, dzieli na grupy i puszcza z opiekunem w dzicz na kilka dni. I już pierwszej nocy zaczyna się rzeź.
W całym gatunku slasherów tytułów definiujących go jest dosłownie kilka, cała reszta to wariacje i naśladowanie. W lesie zalicza się do tej drugiej grupy. Przynależność do niej nie skazuje produkcji na niską ocenę. Np. Scream: Resurrection jest faktycznie do kitu, ale już taki Slasher: Solstice pomimo pewnej wtórności ogląda się bardzo dobrze. Od samego początku widać, że autorzy omawianego widowiska wiedzą, co robią. Owszem, wiele rzeczy będzie zwyczajną kalką patentów znanych z produkcji zachodnich, ale jest to bardzo kompetentna kalka. Po pierwsze – film jest bardzo dobrze nakręcony. Autorzy potrafią wykorzystać kadr i wiedzą, jak oprócz obiektu z pierwszego planu wcisnąć coś, co przykuje uwagę lub poskutkuje sensownym jump scare’em. Po drugie – każdy element schematu ma jakiś drobny zwrot. Pochodzenie antagonisty ciekawie zagrano. Nastolatkowie (choć nie wszyscy) to takie przekręcone wersje zachodnich stereotypów: np. największy cwaniak okazuje się być prawiczkiem, drugi twardziel to gej, a typowy nerd okazuje się internetowym celebrytą.
Morderstwa nie są jakieś wyszukane, ba, pierwsze to wręcz kopia jednego z wyczynów Jasona Voorheesa w skali 1:1, ale są odpowiednio krwawe i pasują do klimatu tworzonego przez film. Nie jest to jedyne zapożyczenie. Przez cały seans można wyliczać, co i gdzie się widziało (najbardziej oczywistymi skojarzeniami będą serie: Friday the 13th, Wrong Turn, Hills Have Eyes i trochę The Texas Chainsaw Massacre). Wszystkie aspekty typu charakteryzacja, efekty praktyczne, kostiumy to pierwszorzędna, slasherowa robota. Niestety, w paru scenach towarzyszą im efekty cyfrowe i te są już, delikatnie mówiąc, słabe.
Dialogi i humor potraktowano tutaj w ten sam sposób, co w serii Scream. Mamy więc sporo humoru oraz samoświadome teksty typu: „W horrorach wszyscy w takiej sytuacji giną!”, „Julek, ale umiesz biegać?”. Ten aspekt doprawiono naszym lokalnym folklorem, czyli np. urządzaniem urodzin w lesie. Spotkałem się już z opinią, że to niepotrzebne upolitycznienie i tak głupiego filmu, ale jak dla mnie to akurat doskonale pokazało absurd całego zajścia. Problemem z humorem w tym filmie jest taki, że w pewnym momencie może go być za dużo. Ja turlałem się ze śmiechu.
Najbardziej zaskakującą jest warstwa aktorska. Przyznam się, że nie jestem fanem pani Wieniawy, ale tutaj wypadła zaskakująco dobrze. Zdaję sobie sprawę, że slasher to nie Shakespeare, lecz nawet w tym gatunku da się dokumentnie spieprzyć sprawę lub zostać scream queen. Tutaj każdy daje radę, zwłaszcza aktorzy grający nastolatków oraz dzieciaki z opowieści starca. Ciekawostką jest to, że niemal wszystkie role drugoplanowe role zostały rozdane naprawdę dobrym i znanym aktorom: Mirosław Zbrojewicz, Gabriela Muskała, Olaf Lubaszenko, Piotr Cyrwus, Wojciech Mecwaldowski. Zrozumiałbym jedno nazwisko, ale taka ekipa? No czapki z głów.
Muzycznie jest ok, wszystko na swoim miejscu, ale w pamięć nie zapadnie. Nie spodziewajcie się niczego pokroju motywu przewodniego Halloween, ani nawet szeptów z Friday the 13th.
Oprócz drobiazgów wymienionych po drodze w całym filmie poważniej zgrzytają mi dwie rzeczy. Pierwszą jest tło fabularne stojące za Julkiem, wspomnianym nerdem. Gość mówi, że jest zawodowym graczem i że jest drugi w całej Polsce. Może ktoś, kto w ogóle nie zna sceny gamingowej nabierze się na to, ale gracze z marszu zapytają: drugi w czym??? Drugą rzeczą jest dziwaczny przeskok wydarzeń. Jedna z postaci staje oko w oko z mordercą. Montaż obrazu i dźwięku sugeruje, że to tyle, jeśli chodzi o tę postać. 20 minut później zjawia się w innej scenie, jak gdyby nigdy nic. Zero wyjaśnienia.
Nie oszukujmy się, W lesie dziś nie zaśnie nikt to film durny i wtórny, czyli podręcznikowy slasher. Od przeciętności ratuje go bardzo dobra strona techniczna, przyzwoita atmosfera, aktorstwo oraz smaczki i twisty wrzucone przez autorów. Jeśli nie jesteście fanami gatunku, ten film tego nie zmieni, nawet jeśli powołacie się na patriotyzm lokalny. Jeśli jesteście fanami, ocena będzie zależeć od waszej tolerancji na wtórność (ta z kolei zależ od liczby obejrzanych tytułów) oraz odbioru wspomnianych smaczków i zmian. Jeśli dopiero zaczynacie przygodę z gatunkiem, lepiej zacząć od klasyki: pierwsze Halloween, jeden z trzech pierwszych Friday the 13th, pierwszy A Nightmare on Elm Street, Scream i Hellraiser. Moja ocena: 4-.
niedziela, 15 marca 2020
Paper Girls 2
Po trzęsieniu ziemi, jakim był pierwszy tom, drugi wpisuje się w teorię Hitchcocka – napięcie rośnie, ale jego tempo nie jest tak zawrotne. I bardzo dobrze. Po pierwsze, dostajemy miejsce na złapanie oddechu, zwłaszcza, że jako czytelnik można dostać mindfucka nie mniejszego od tego przeznaczonego dla głównych bohaterek z powodu przedstawionych wydarzeń (z których podróż w czasie wydaje się najnormalniejsza). No właśnie, po drugie – otrzymujemy trochę wyjaśnień i zamknięcie wątku z poszukiwaniem jednej postaci. Dokładnie tyle, żeby odrobinę zaspokoić ciekawość, a jednocześnie podtrzymać
Najfajniejszy jest motyw spotkania małej Erin z dorosłą Erin. Nie żeby to był nowy patent, ale roczniki tak pi razy drzwi odpowiadają temu, co sam znam. Gdyby 12-letni ja kopsnął się do obecnego roku lub jego okolic i dowiedział się, że komiksy można czytać na tablecie, setki godzin muzyki trzyma się na duperelu wielkości paznokcia kciuka, a do tego wszystkie gry wypatrzone w czasopismach o grach komputerowych posiada na wirtualnej półce, padłby z wrażenia. Nowinki techniczne to nie jedyne zachłyśnięcie się przyszłością. Rozmowa
niedziela, 8 marca 2020
Arrow – Season 8
Ostatni sezon Arrow. Czym się wyróżnia? Jak na jego nietypową długość (raptem 10 odcinków), zaskakująco wieloma rzeczami.
Od pierwszego odcinka czuć, że trwa zamykanie wątków. Mimo to w wielu z nich da się odczuć pewną epizodyczność niczym w pierwszym sezonie. Krótko mówiąc: po raz pierwszy od czterech sezonów motyw przewodni nie przesłania tematu danego odcinka. Tak skondensowane historie ogląda się dużo lepiej. Wyciśnięto, ile się dało z alternatywnych rzeczywistości, a finał pierwszego epizodu żywcem przypomina sposób, w jaki zaczynał się komiksowy Crisis on Infinite Earths.
Ta epizodyczność ma jednak również swoją wadę. Jeśli wątków w danym odcinku jest więcej niż dwa (bo minimum dwa są zawsze), ciężko nie odnieść wrażenia, że są pocięte i pędzą na złamanie karku. Dodatkowo przynajmniej dwa ostatnie odcinki są już bez udziału Olivera (nie licząc pojedynczych scen) i służą wyłącznie budowie fundamentów nowych serii. Wiadomo już, że stacja zastanawia się nad Green Arrow and The Canaries, w której główną rolę będą pełnić panie: Mia (córka Olivera) i obie Black Canaries. O ile podoba mi się koncept, o tyle nie do końca przekonuje mnie wykonanie. Mia jest drobniejszej budowy i pewnie, że może skopać komuś tyłek, ale próba kręcenia scen akcji tak, jakby to był Oliver (który jest zauważalnie większy), wygląda… koślawo. Drugim serialem (choć nie widziałem jeszcze potwierdzenia) sugerowanym przez teaser z ostatniego odcinka jest Green Lantern i tu akurat nie mam obiekcji. Diggle to dobry wybór.
Ze smaczków należy jeszcze wspomnieć o tym, że Oliver przewija się w roli Spectre. Żeby było śmieszniej, zanim ją otrzyma, spotka poprzedniego Spectre – Corrigana. W tej samej scenie obecny jest również John Constantine, który komentuje, że to nie ten Corrigan, którego on zna (fakt, aktor inny), co jest o tyle zabawne, że w solowej serii Johna wątek Corrigana był prowadzony właśnie w kierunku zostania Widmem.
Byłby to całkiem dobry sezon, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze – dwukrotnie uśmiercenie Olivera w związku z eventem. Pierwszy zgon – podręcznikowo przedstawione odejście bohatera. Drugi zgon – WTF? To prawie tak jak The Rise of Skywalker próbujący odkręcić The Last Jedi (pomijając poziom obu filmów, chodzi o nieporadność, z jaką to próbowano zrobić). Przez niego rozwodniono impet pierwszego i spłycono finał całego wydarzenia. I o ile lubiłem przypał, jakim był Beebo w trzecim sezonie Legends of Tomorrow, o tyle jego „cameo” na finiszu Kryzysu pasowało jak pięść do nosa.
Drugą rzeczą jest coś, co niestety ma miejsce od czwartego sezonu wzwyż: w serialu Arrow jest coraz mniej samego GA. Z tych właśnie powodów zaniżam ocenę ósmego i ostatniego sezonu z 4 do 3+.
Od pierwszego odcinka czuć, że trwa zamykanie wątków. Mimo to w wielu z nich da się odczuć pewną epizodyczność niczym w pierwszym sezonie. Krótko mówiąc: po raz pierwszy od czterech sezonów motyw przewodni nie przesłania tematu danego odcinka. Tak skondensowane historie ogląda się dużo lepiej. Wyciśnięto, ile się dało z alternatywnych rzeczywistości, a finał pierwszego epizodu żywcem przypomina sposób, w jaki zaczynał się komiksowy Crisis on Infinite Earths.
Ta epizodyczność ma jednak również swoją wadę. Jeśli wątków w danym odcinku jest więcej niż dwa (bo minimum dwa są zawsze), ciężko nie odnieść wrażenia, że są pocięte i pędzą na złamanie karku. Dodatkowo przynajmniej dwa ostatnie odcinki są już bez udziału Olivera (nie licząc pojedynczych scen) i służą wyłącznie budowie fundamentów nowych serii. Wiadomo już, że stacja zastanawia się nad Green Arrow and The Canaries, w której główną rolę będą pełnić panie: Mia (córka Olivera) i obie Black Canaries. O ile podoba mi się koncept, o tyle nie do końca przekonuje mnie wykonanie. Mia jest drobniejszej budowy i pewnie, że może skopać komuś tyłek, ale próba kręcenia scen akcji tak, jakby to był Oliver (który jest zauważalnie większy), wygląda… koślawo. Drugim serialem (choć nie widziałem jeszcze potwierdzenia) sugerowanym przez teaser z ostatniego odcinka jest Green Lantern i tu akurat nie mam obiekcji. Diggle to dobry wybór.
Ze smaczków należy jeszcze wspomnieć o tym, że Oliver przewija się w roli Spectre. Żeby było śmieszniej, zanim ją otrzyma, spotka poprzedniego Spectre – Corrigana. W tej samej scenie obecny jest również John Constantine, który komentuje, że to nie ten Corrigan, którego on zna (fakt, aktor inny), co jest o tyle zabawne, że w solowej serii Johna wątek Corrigana był prowadzony właśnie w kierunku zostania Widmem.
Byłby to całkiem dobry sezon, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze – dwukrotnie uśmiercenie Olivera w związku z eventem. Pierwszy zgon – podręcznikowo przedstawione odejście bohatera. Drugi zgon – WTF? To prawie tak jak The Rise of Skywalker próbujący odkręcić The Last Jedi (pomijając poziom obu filmów, chodzi o nieporadność, z jaką to próbowano zrobić). Przez niego rozwodniono impet pierwszego i spłycono finał całego wydarzenia. I o ile lubiłem przypał, jakim był Beebo w trzecim sezonie Legends of Tomorrow, o tyle jego „cameo” na finiszu Kryzysu pasowało jak pięść do nosa.
Drugą rzeczą jest coś, co niestety ma miejsce od czwartego sezonu wzwyż: w serialu Arrow jest coraz mniej samego GA. Z tych właśnie powodów zaniżam ocenę ósmego i ostatniego sezonu z 4 do 3+.
niedziela, 1 marca 2020
Paper Girls 1
Pierwsze, co się rzuca w oczy, to że autor w ogóle nie czeka z niczym na czytelnika. Bohaterki są przedstawiane pobieżnie, a potem akcja pędzi na złamanie karku. Rzuca się nią z miejsca na miejsce, postacie zmieniają się, jak w kalejdoskopie, a końcowy cliffhanger postawiono tak, że gdybyśmy byli rozpędzonym tirem, przyładowalibyśmy w budynek na pełnym gazie.
Z jednej strony polecam PG1 osobom, które lubiły Stranger Things (bo PG mają wystarczająco dużo wspólnego, żeby zainteresować miłośników ST), z drugiej polecam je osobom nie lubiącym ST (bo PG mają drugie tyle własnej osobowości odróżniającej je od serialu). Pierwszy tom jest dla mnie idealnym trzęsieniem ziemi, a teraz czekam na wzrost napięcia. Moja ocena: 5.
Subskrybuj:
Posty (Atom)