niedziela, 19 stycznia 2025

Sonic the Hedgehog 3

Jeśli ktoś oglądał scenki z napisów drugiej części, był świadom, w jakim kierunku może zmierzać sequel. Mimo to obstawiam, iż nie spodziewał się, że wyjdzie z tego tak dobry film.

Ze swojego więzienia na Ziemi wyrywa się Shadow, który po wielu latach niewoli stwierdza, iż ma z ludzkością rachunki do wyrównania. Jak tylko zaczyna rozrabiać, organizacja GUN prosi Sonica i spółkę o asystę.

Nie ma się co oszukiwać, pomimo imienia Sonic w tytule to Shadow gra pierwsze skrzypce w filmie i jest to czysta wirtuozeria. Kradnie praktycznie każdą scenę. Autorzy serwują nam wiarygodną motywację i przemianę. Jego historia angażuje, dzięki czemu nietrudno wysiedzieć cały seans. Sonic jako postać też musi dojrzeć i również wyszło to znakomicie. Żeby nie było, że Knuckles i Tails nie mają nic do roboty lub ograniczają się wyłącznie do komediowych sytuacji – nie. Nie dość, że ich dialogi stanowią istotne punkty w rozwoju niebieskiego, to wyraźnie czuć, iż bez ich pomocy ta przygoda skończyłaby się źle.

Wątek ludzi został tak zminimalizowany, jak tylko się dało i… wyszło dziwnie. W obrębie filmowego świata ma on ręce, nogi i żadnego powodu, by trwać dłużej. Fani gier powinni cieszyć się, że lwia część opowieści to Sonic i spółka w akcji, ale ja osobiście żałuję, że Krysten Ritter miała tak mało do roboty. Mimo wszystko z dwojga złego lepiej w tym kierunku.

Naturalnie po stronie tych złych nadal mamy Jima Carreya, tym razem w dwóch rolach. I o ile sam występ jest świetny, o tyle przy niektórych dowcipach miałem wrażenie, iż są pociągnięte ciut za daleko, jakby koniecznie chciano przebić dwa poprzednie filmy, ale odbiło się to na jakości.

Od strony wizualnej Sonic 3 wgniata w fotel. Efekty, walki (szczęścia i powodzenia, by ostatnie starcie między jeżami nie skojarzyło się z Dragon Ballem), sceny akcji są po prostu rewelacyjne. Miałem ochotę bić brawo za to, jak przejrzyste i dopracowane w szczegółach są poszczególne sekwencje niezależnie od tego, czy toczą się w nocy, za dnia, czy w kosmosie. To jest coś, czego mi brakowało np. w pierwszym Venomie. Przy okazji upchnięto wiele easter eggów, choć przyznam, że poślizg motorem rodem z Akiry nie robi już na mnie wrażenia, bo to zupełnie tak, jakby przez te wszystkie lata nie udało się zrobić żadnej innej równie znanej akcji i w kółko odtwarza się tę jedną.

Na koniec jako ciekawostkę dodam, iż na szczęście znajomość serii Knuckles nie jest w ogóle wymagana. W całym filmie pada dosłownie jedno zdanie wzięte żywcem z serialu i tyle. Ktoś, kto go nie widział, może się zastanawiać, dlaczego Knuckles to powiedział, ale wierzcie mi, seria nie jest warta czasu poświęconego na poznanie tej odpowiedzi.

Biorąc pod uwagę, co było materiałem źródłowym, jak wyglądał Sonic, zanim trafił do kin oraz ogólną opinię o adaptacjach gier komputerowych, filmowy jeż nie miał prawa wypaść tak dobrze, a już na pewno nie trzy razy. Sonic 3 to najlepsza odsłona serii, zdecydowanie poważniejsza, miejscami mroczniejsza, ale nadal utrzymana w duchu gier i swoich poprzedników. Moja ocena: 5-.

P.S. Warto zostać do końca napisów. Obie zamieszczone scenki powinny przypaść fanom do gustu.

niedziela, 12 stycznia 2025

Knuckles – Season 1

Serial zaczyna się zaraz po wydarzeniach z drugiego Sonica. Dlaczego Knuckles? Tails jest z natury tak grzeczny, że opowieść o jego przystosowaniu się do życia na Ziemi byłaby nudna. Z kolei Knuckles to wiecznie niespokojny wojownik kierujący się własnymi zasadami, w których nie ma miejsca na siedzenie na tyłku i oglądanie telewizji. Na jego szczęście powód, by nie trzymać się zasad pani Wachowskiej, trafia się od razu. Durny powód, ale powód. Dodatkowo za samym Echidną gania ekipa, która chce wykorzystać jego moc w sposób, jaki Robotnik planował w przypadku Sonica. Towarzyszy mu Wade Whipple – pierdołowaty zastępca Toma.

O ile pomysł zgłębienia losów Knucklesa wydaje się w porządku, o tyle realizacja pozostawia w cholerę do życzenia. Największą wadą obu filmów były wątki ludzkie. Chyba każdy trzymał kciuki, by było ich jak najmniej. Cóż, nie w tym serialu. Po drugim odcinku (z sześciu) naszego wkurzonego Echidny jest tak mało, że tytuł zahacza wręcz o tzw. false advertising.

Jakby tego było mało, cały serial kojarzy się z memem: Mamo, chcę X! Przecież mamy X w domu. Zamiast Jima Carreya w roli komediowo-pokracznej jest Cary Elwes (jeden z jego słabszych występów). Zamiast Robotnika jest Rory McCann (Ogar z Gry o tron). Nawet końcowy mech wygląda jak pochodzący ze złomowiska kuzyn robotów z Avatara i Matrix Revolutions. Scena „nauki” we śnie Wade’a to popłuczyny po Tenacious D: Pick of Destiny, a finał starcia Knucklesa i Buyera to niemal kalka pierwszego Sonica. I mógłbym tak długo, ale po co?

Wartości, które próbuje przekazać serial: przyjaźń, lojalność, poszukiwanie domu, pokonywanie słabości – wszystko niby jest i brzmi pięknie, lecz ginie w natłoku żenującego humoru, słabych dialogów i bez sensu rozwleczonej akcji. Można obejrzeć dla powracającego Idrisa Elby, ale na waszym miejscu przygotowałbym sobie jakieś sudoku lub coś do czytania na odcinki, które nawet tej prostej rzeczy nie zapewniają. Moja ocena: 3-.

czwartek, 2 stycznia 2025

Jarosław Grzędowicz – Pan lodowego ogrodu, tom 1

„Planeta powitała go mgłą i śmiercią. Dalej jest tylko gorzej…

Vuko Drakkainen ląduje samotnie na odległej, zamieszkałej przez człekopodobną cywilizację planecie Midgaard. Musi odnaleźć i ewakuować wysłaną tu wcześniej ziemską ekipę badawczą, pod żadnym pozorem nie ingerując w rozwój młodej, nieznanej kultury. Trafia na zły czas. Trwa wojna bogów. Giną śmiertelnicy. Być może zmuszony będzie złamać drugą regułę misji.”

Pana lodowego ogrodu polecało mi przez lata wiele osób. Przy czym pierwsze rekomendacje pojawiły się na długo przed ukończeniem serii, więc zawsze miałem pretekst, by odłożyć lekturę na przyszłość. No i stało się.

Podoba mi się, jak bardzo z kopyta rusza ta książka. Krótka ekspozycja i raz dwa lądujemy na Midgaardzie. Akcja jest prezentowana zarówno z pierwszej osoby (Vuko i jeszcze jeden człowiek), jak i przez trzecioosobowego narratora. Ten drugi zabieg jest stosowany w konkretnych sytuacjach, co z jednej strony sprawia, że przebieg wydarzeń śledzi się inaczej (odpowiednikiem w grach komputerowych byłoby oddalenie kamery), z drugiej wiadomo, że coś będzie się działo, co pozbawia nas elementu zaskoczenia (nie licząc pierwszego razu). Narracja i komentarze Vuko pozwalają z kolei wcielić się w przybysza na obcej planecie, którą przyjdzie nam poznać razem z nim. Swoją drogą jest to świetny sposób na swego rodzaju ćwiczenie dla osób grających w papierowe RPGi (zwłaszcza początkujących). Jeśli kiedyś mieliście problemy z wczuciem się lub wyobrażeniem sobie, jak ma wyglądać poznawanie fikcyjnego świata tak, jakbyście tam byli, Pan lodowego ogrodu stanowi świetny przykład. Całość budziła u mnie co chwilę skojarzenia z Thorgalem, Star Trekiem i może odrobinę Stargate.

O ile w towarzystwie Vuko w zasadzie ciężko oderwać się od lektury, o tyle drugi bohater już na dzień dobry zeruje tempo i powoduje zamieszanie. Tak, w PLO jest drugi bohater, mieszkaniec Midgaardu. Jeśli porównać obszar lądowania Vuko do ziemskiej historii i geografii, byłyby to klimaty podobne do wikingów. Z kolei Filarowi i jego opowieści bliżej do Chin. I tu zaczęły się schody. Do Filara i jego losów można się nawet przyzwyczaić, ale nawet w najbardziej dramatycznym momencie chce się wrócić do Vuko. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w tym tomie panowie się nie spotkają. Ba, wadą numer dwa jest właśnie zakończenie, które jest tak urwane, że gdybym czytał tę serię, jak wychodziła, szlag by mnie trafił.

Wada numer trzy ponownie dotyczy rozdziałów z Filarem. Zawarto w nich tak mało subtelną aluzję do polityki, że za pierwszym razem prawie oplułem się herbatą, a potem już tylko przewracałem oczami. Żeby podkreślić, jak mało wyszukane są manewry autora, wystarczy wspomnieć, że opisana w nich frakcja ma kolor czerwony nawet w nazwie...

Wada numer cztery jest związana z samym Vuko. Na początku może nie jest widoczna, a i finał zdaje się temu przeczyć, jednak jak zebrać do kupy wszystkie jego rozdziały, to okazuje się, że koleś jest tak zajebisty we wszystkim, że pokonać go może tylko Rey Palpatine.

Mimo powyższego gderania PLO zaliczył dobry początek i z chęcią zabieram się za drugi tom choćby po to, by dowiedzieć się, jak Drakkainen wybrnie ze swoich tarapatów. Tymczasem tom 1 dostaje ode mnie: 4.